Absolwentka matematyki finansowej. Mieszka w Bytomiu. Pisze od zawsze.
Publikowała w antologiach pokonkursowych, tomiku zaprzyjaźnionej grupy poetyckiej „Obok Sceny”, w prasie, radiu i internecie.
Obecnie, zakończywszy twórczą i pełną radości pracę nad debiutanckim tomikiem, szuka wydawcy. W międzyczasie stawia pierwsze, męczące kroki w globalnej korporacji. Póki co, patrzy w przyszłość z optymizmem. Lubi remonty.
BALLADA O WYRZYNARCE
Przymierzasz brzeszczot jak zwiewną suknię.
Mruczysz, gdy przesuwam palcem po ostrzu,
rozgrzewam silnik, rozkładam partyturę
desek. Za chwilę rozpocznie się taniec w rytmie
maja. Porwie nas nurt.
Wchodzisz w drewno jak w złocisty muł.
Z wysokich wież sypią się wióry – kalekie rusałki.
Strzeżcie się mężczyźni, strzeżcie się ciemnych lasów,
bagnistych polan, nieznanych rzek. Albowiem
śpiew jest pułapką.
Wchodzisz w drewno jak w brunatne błoto.
Muzyka przeszkadza tym, którzy nie rozumieją
wyzwolenia włókien, wycinania kształtów.
Ty – przedłużenie ramion – chcesz tworzyć,
chcesz czytać słoje jak linie papilarne.
Wchodzisz w drewno, wchodzisz w korę.
Wchodzisz w łyko, wchodzisz w ścięgna.
Niech więc stanie się korowód, niech kobiety
rozpuszczą włosy, rozsypią wianki. Ułożymy
kawałki w stos, wyrzeźbimy świątynię.
Zdejmij suknię i patrz.
Patrz, jak płonie żywica.
WOODSTOCK 2008
I
Pamiętasz, jest tak.
Wbijanie śledzi, odpowiednie
napięcie żyłek, dekoracja wnętrza:
karimata, kosmetyczka, koc.
Jest prawie jak wtedy, tylko więcej błota.
I lepki kurz. Jest prawie tak samo, tylko
jeszcze scena i trochę może brud.
Rząd toi. Kolejki do umywalek.
II
Uważaj, gdzie stawiasz dom.
Tyle jest puszek na piasku, tyle szkła.
A przecież nie chcemy tu krwi.
Chcemy tańczyć, tańczyć, rozrywać
koszule pod sceną.
Wypijać, rozpijać.
III
Twoja ulubiona wokalistka fałszuje,
ale to nieistotne. Liczą się światła,
liczy się pot. Oczu nie ogranicza tropik.
Jesteś kim chcesz, z kim chcesz,
gdziekolwiek, kiedykolwiek, na przekór.
Masz farbę na rękach. Papierosa w ustach.
IV
Uważaj, z kim stawiasz dom.
Bo to jest wiatr, to dym, to proch.
A przecież nie chcemy tu płaczu.
Chcemy tańczyć, tańczyć, rozrywać
koszule na łóżkach.
Rozpijać i spijać. Ten sok.
WYLINKA
I
Pęka skóra. Pęka przetarty jeans.
Tak zaczyna się każde linienie –
znajdujemy oazy, ssiemy kciuki. W pozycjach
embrionalnych czuwamy.
Rozrywamy kręgosłup. Rozrywamy szwy.
Napinanie mięśni jest walką. Trzeba
wyjść z mlecznego ciepła, wykroić kości.
Ułożyć puzzle jak pancerz.
II
A my w tym linieniu zwierzęco, bezwstydnie.
A my w tym linieniu rytmicznie, cyklicznie.
Zatopieni w żywicy. Rozproszeni jak
światło. Gdy nabrzmiewa jeans.
Gdy rozrasta się płód.
MIŁOŚĆ (OGNISKO 2009)
I
Zabawa zaczyna się od zapałek:
potarcie i błysk,
przetarcie i ciepło.
Ktoś częstuje nas dymem.
Ktoś podaje drewno.
II
Czwarta nad ranem:
wymiotuje Dagmara,
a Piotr przytrzymuje jej włosy, jej cień.
Czwarta nad ranem:
wchodzę w ognisko,
a Szymon odciąga mój kontur, mój żar.
III
Przekazujemy sobie gwiazdy, mgławice.
Ktoś gra na gitarze, ktoś tańczy, ktoś śpiewa.
Nie ma w nas błota, nie ma w nas zimna.
Tłuczemy butelki. Już piąta.
BALLADA O WYKRAWANIU
I
Nie widzę i nie jest to metafora.
Jakby rozmazali mi kadr, wycięli drzewa.
Włosy wypadają. Las się przerzedza.
Łuszczy się kora i tynk.
II
Ale wciąż mówię: siej.
Niech wzrasta, wyrasta. Trawa i mięsień.
Fundament i korpus.
Niech ruszy, wykruszy.
III
Tymczasem piła zagłębia się
w miękkie ciało, plastyczne ciasto.
Wycieka sok.
IV
Ale wciąż mówię: tnij.
Jest we mnie twardość jatoby,
odporność na wilgoć, na pleśń.
Jest we mnie sprężystość merbau,
odporność na obrzęk, na ból.
V
Tymczasem karczują brwi. Szepczą:
upada twój pień, rozpada się słój.
I toczy się, toczy. Bez prądu, bez tchu.
CORPO
I
To świt widziany przez szyby autobusu mówi mi: corpo.
Uśmiecha się, wydyma czerwone usta. Wstajemy.
II
Corpo, corpo – wystukuję obcasami ten rytm.
Przechodzę korytarzem, jestem szumem wentylatorów, jestem
sztucznym światłem. Parzę powieki. Parzę kawę, która może
postawi mnie na nogi, może postawię na swoim.
Corpo, corpo – wystukuję obcasami ten rytm.
III
Jest coś na pewno poza korytarzem, poza bielą kartek. Wiem,
widzę przecież przez te szklane tafle. Ptaki, ptaki, kropki.
Jest coś na pewno poza sztucznym światłem.
IV
To szron na szybach autobusu mówi mi: corpo.
Wracam do domu. Jest zimny, jest pusty. Starta czerwień
gardła. Wciąż powtarza jak mantrę, bezgłośnie.
Corpo, corpo – spala, wypala – na popiół, na śmierć.
REMONTY, POPIOŁY, GŁADŹ
Nagle siwiejemy.
Nie porywa nas już nurt, już puls, już tamto nieprzerwane bicie.
Siwiejemy jak siwieją kruche tynki i farby –
podziurawiony ogon pawia, pojedyncze łuski kolorów.
Wczoraj jeszcze machaliśmy szpachelkami.
Ostrza wyginały się jak zabrudzone flagi w oknach.
Nie wierzymy już w biel i krew. Nie wierzymy w ostatnie namaszczenie
tapet, zanim podważymy je i zerwiemy, klnąc
na kolejne warstwy. Wolimy odrapane ściany, ich odżywczy chłód,
dotyk kleju na skórze. Może ból.
Siwiejemy. Pękają drobne ziarna włosów, cienkie nitki pyłu.
Wyrzucamy z ust porcelanę. Wyrzucamy tarcze.
Kruche kawałki powietrza.
WDECH
Pierwszy:
tak szybko połykam haczyk.
Gładzę brzuch i myślę o niej. Nazywam.
Emilka: zarodek,
półtora milimetra długości.
A jednak ją czuję.
…
Drugi:
głupieję od tego wszystkiego.
Spotykam same kobiety w ciąży. Wzruszam się.
Emilka: zarodek,
organy wielkości ziarenek piasku.
Często do niej mówię.
…
Trzeci:
i miotam się jak wyrzucona na powierzchnię ryba.
Widzę dwie czerwone kreski. Jedną na teście.
Emilka: zarodek,
którego nie było.
Strużka krwi na moim udzie.
ALABASTER
Moja twarz jak miodu plaster.
Słodka, spróbuj. Obejrzyj przez lupę.
Jestem kolekcją powtarzających się części.
Jestem symetrią. Mozolnie stworzona.
Teraz rozpada się moje ciało. Wystarczy, że
porysujesz mnie paznokciem, posolisz. Zapiecze.
Ale jestem. Wygładzona. Wyrzeźbiona.
Moja twarz jak alabaster.
WYDECH
Ostatni:
i wpadam pod powierzchnię, powietrze ucieka.
Wszystko takie miękkie. Wszystko przytłumione.
Dziecko, ciałko,
dlaczego jesteś sina?
I tylko na sali bardzo, bardzo cicho.
…
Pomiędzy wdechem i wydechem tyle się dzieje.
W kalejdoskopie:
Czuwanie, Czekanie.
Zlewają się wszystkie odcienie.
Jeden przebłysk wystarcza.
…
Wcześniej cała spęczniała, teraz na wiór sucha.
Wczoraj jeszcze nietknięta, dzisiaj porozcinana.
Pomiędzy wdechem i wydechem tyle się zmienia.
Miałaś być zupełna, nie masz nawet imienia.
WYCINKA
I
Dogasam i nie jest to metafora.
Jakby przysypał mnie popiół,
przemoczył deszcz. Brakuje drewna.
Iskra się kończy.
Kończy się dreszcz.
II
Wiosna.
Budzę się z bólem brzucha,
ale to nieistotne,
bo ktoś w tym czasie umiera.
Ktoś się ode mnie odcina.
III
A ziemia się toczy, się toczy i tępi ostrza,
rozsypuje wióry, rozprasza, przestawia.
A ziemię się toczy, się toczy, obrabia
i tworzy. Bo kształt jest ważny.
Kształt wszystko tłumaczy.
ARYTMIA
Szymonowi
I
Cicho, cicho.
Następne wędrówki przed nami. Powiewa
flaga. Docieramy na zmiany.
Plaża jest pusta.
II
Niech cię nie zwiedzie moja arytmia.
To tylko mięsień – skurcze, rozkurcze.
Uderzają fale kolejno o skały.
Mielizny bielizny.
Niech cię nie zwiedzie moja arytmia.
To tylko chwila – rozkładam, wchodzisz.
Uderza czerwień, paruje ślina.
Wypluwa nas morze.
III
Arytmia, arytmia – wciąż liczymy kroki,
rozgryzamy wykresy, zaciskamy dłonie.
Łuszczą się tkanki, kruszeją ściany.
Pulsuje dotyk.
OBMYWANIE
„Kobiety przychodzą we śnie,
kładą na mnie kwiaty,
myją i namaszczają.”
(Kornelia Chojnacka, ***)
I
Powtarzam, powtarzaj: nie jest tak zimno.
Odkąd ramiona są śliskie, nie-bliskie.
Odkąd odchodzi chłopiec i chłodzi.
Powtarzam, powtarzaj: nie jest mi zimno.
II
Tak pięknie wyglądasz bez makijażu
(zmytym, obmytym przez twoje kobiety:
do lśnienia, błyszczenia, do przesuszenia).
Tak gładko przechodzi nożyk przez płótno.
III
Powtarzam, powtarzaj: nie jest mi zimno.
Rozruszam mięśnie, rozkruszysz pastele.
Zobaczysz, Kora, jak łuszczy się skóra.
Zacieki przetrzemy. Zamalujemy.
WYDMUCHIWANIE
Wszystkie drogi prowadzą przez szkło:
kruszone, szronione, weneckie, barwione,
satynowe, gięte, kwarcowe
i ręcznie robione, z powietrzem, jak ja.
Więc wygładź mnie piaskiem:
niech zejdzie naskórek,
niech zejdzie brud i śmieć.
Więc mnie zahartuj:
niech wzmocnią się kości,
niech moja struktura jak rozkład, jak plan.
…
A jeśli nie:
pozbieraj odłamki, wystaw na słońce.
Niech przejdą promienie, niech się rozszczepią.
Niech mnie zaleje cyna i blask.
BALLADA O WYKRWAWIANIU
„Albowiem do nas należeć będzie królestwo
empikowych półek”
(Weronika Górska, Poeci)
I
Są rzeczy zbyt intymne, aby o nich pisać.
Bo nic nie zostaje: nawet ręczniki, książki,
kieliszki, pościele. Nic nie zostaje.
Jest tylko
nasz powolny rozkład bioder,
nasz niekończący się odpływ krwi.
II
czy trzeba koniecznie wyrywać z trzewi
rozkręcać jelita rozbijać mięśnie
czy trzeba koniecznie o wszystkim co boli
co sączy co spuszcza wydziela opróżnia
jest zbyt intymnie aby o tym pisać
już cedzę przez zęby już chowam pomiędzy
nie chcę się nie chcę wykrwawiać na słowa
rozmieniać na drobne wybijać ze sztancy
III
Formują się układy naszych kręgosłupów.
Zmieniają się układy naszych odniesień.
Wciąż krople, wciąż drzazgi,
wciąż puste mieszkania.
I nic nie zostaje: nawet
punkt przy punkcie.
SYMETRIA
I
Przymierzam wiertło i drążę, i drążę.
Przez zmieniające się perspektywy, kolejne
przestrzenie, obłe krajobrazy.
Przez płatki śniegu. Przez pył, co wiruje.
II
Tak wchodzę głębiej:
tylko symetria,
bryły, spirale, liczby i łuki.
Muszle na piasku, wydmy, odpływy.
Widoczność tęczy, drgające struny.
Tylko symetria:
konstrukcja, destrukcja.
III
Tak wchodzę wcześniej:
jestem dziewczynką,
rodzice mówią – nie baw się prądem.
Przymierzam wiertło. I drążę, wciąż drążę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz